dammsugare

2024-11-01
banany w kiepskim stanie

Obkupiłam się za jedenaście złotych. Wybierałam wyłącznie z produktów tańszych niż trzy zeta za kilo. Mam jukę, ryż, marchewki, buraki, cebulę i kawałek dyni z przeceny. A w drodze powrotnej z hipermarketu przydarzył mi się bezdomny grzebiący w stosie śmieci na skrzyżowaniu. Zadziałał jak sygnalista. Wśród kartonów i innego badziewia krył się worek bardzo sfatygowanych bananów. Wiele z nich traciło już staławą konsystencję. Coś tam się jednak udało wygrzebać, zarówno koledze jak i mnie.

Jakoś się tak stało, że jestem bez pieniędzy. Nie mogę znaleźć wolontariatu na ostatni odcinek podróży; w droższej niż poprzednie kraje Kolumbii stówka z jednej lekcji onlajnowej w tygodniu nie wystarczy na zbyt wiele najtańszych noclegów. Dotarłam z granicy aż do Medellín. Miałam nadzieję na autostop, ale pierwszego dnia mi nie szło i zdecydowałam się podjechać do miasta z tanim hostelem. I tak się to potoczyło: tanie hostele są w większych miastach, większych miast nie ma na trasie południe-północ tak wiele, skoro autokar potrzebuje pięciu czy ośmiu godzin na pokonanie trasy, trudno zaufać, że czekając trochę przy szosie oraz dzieląc odcinek na kilka mniejszych (bo częściej złapiesz coś lokalnego niż tranzyt) dotrzesz przed zmrokiem do celu. Próbowałam przez chwilę na wylocie z Pereiry, ale deszcz mnie spłoszył.

Jestem też po wielu godzinach jazdy tak wypruta, że zanim odeśpię, trochę mija, a jeszcze by wypadało skorzystać z szansy i się umyć. Wychodzi więc, że w każdym z miast spędzam po dwie noce. Staram się też wstrzelić ze stabilnym noclegiem w poniedziałki (spotkanie na onlajnie z Justyną) i środy lub piątki (moja lekcja francuskiego- krowa żywicielka, jedyne źródło dochodu; od czasu niestabilnego internetu w pozbawionym prądu Ekwadorze mamy ustalone dwa w tygodniu terminy: jak jeden przepadnie, to drugi może się uda).

W Medellinie zbliżyłam się do krawędzi- mam za mało kasy, by zapłacić za bilet do następnego miasta (Montería), a w portfelu równowartość ledwie paru złotych. Błądząc w poszukiwaniu hostelu późnym wieczorem zachodzę do kolejnych piekarenek: w pierwszej nie decyduję się na bułeczkę wielkości pół kajzerki, bo kosztuje 50 groszy a w poprzednich miasteczkach podobne były po 40. To błąd. W kolejnych sklepach wielkiego miasta bułki są już po 800 pesos czyli 80 groszy.

Na śniadanie gotuję pół litra gęstej kawy inki*, bo jest to jedyne, co mam (poza przyprawami i resztką czystej masy kakaowej z Peru). Moje wewnętrzne dziewczynki są spięte, bo wiedzą, że nie ma szansy na przyjemności- na namówienie mnie na ciastko czy nawet na owoce. Moja Rzeczowa i Rozsądna Ja kolejny raz liczy pieniądze w portfelu i frustruje się, że przez tę kradzież komórki straciła dostęp do podglądu stanu konta (na santandera nie mogę się dostać a revolut, do którego mam kartę visa, pozwala mi tylko podejrzeć trzy ostatnie operacje). Rozważa, czy możemy jeszcze jedną noc tu zostać. Sprawdza prognozy pogody na trasie, by zaplanować możliwość spania pod chmurką. Ale jest ciężko. Dokładniej w portfelu jest równowartość siedmiu złotych. Na koncie jest troszkę więcej, ale poniżej pięćdziesiątki, która jest najmniejszym banknotem do wypłącenia. Zresztą kolumbijskie bankomaty pobierają tak dużą prowizję, że nawet gdy już zarobię kolejną stówkę na korepetycjach, absurdem wydaje się wypłacenie pisiąt i zapłacenie za to połowy tej kwoty lub i więcej. Och, jak bardzo jestem w głowie. W rachowaniu, martwieniu się i spiętym pośladzie. Stary, nie tylko mój ale gdzieś od przodków się ciągnący lęk o przetrwanie bryluje dziś na moich wewnętrznych salonach.

Postanawiam sprzedać dwie dyszki. I to jest to. Banknocik dwudziestodolarowy sprawia niepozorne wrażenie, ale gdy go wymieniam na prawie osiemdziesiąt tysięcy pesos, nagle robi się miejsce na oddech. W tym samym centrum handlowym, gdzie za poradą recepcjonisty wymieniłam walutę, robię zakupy za jedenaście złotych. A potem idę ugotować zupsko. Ba, nawet dwudaniowo się traktuję, bo część marchewki i buraka przerabiam na surówkę.

Byłam już w życiu w tym miejscu. To było na studiach, po wyprowadzce z domu rodzinnego. Żyłam wtedy poniżej wszelakiej granicy ubóstwa, na jedzenie i pozostałe przyjemności mając koło trzech dyszek miesięcznie. Byłam harda, więc proszenie rodziców o pomoc nie wchodziło w grę. Niestety, nie znałam wtedy freeganizmu. Pamiętam, jak z duszą na ramieniu zgarniałam garść owoców, które komuś wypadły z torby na skrzyżowaniu. Serio, byłam pewna, że tłum zaraz wykrzyknie: Złodziejka! Uczyłam się na domówkach solidnie najadać wybierając produkty, których nie byłam sobie w stanie sama zapewnić: owoce, warzywa, nabiał, mięso. Pamiętam panikę, gdy najtańszy chleb podrożał z 1,55 do 1,67 złotego. Pamiętam też wewnętrzny reżim, który dysponował, że na posiłek należą się trzy kromki z podróbą margaryny, nie więcej (pamiętam, była w półlitrowych wiaderkach i nazywała się marcysia). Z kasą było tak źle, że nie było przelewek. Jeśli zjem dokładkę, wcześniej skończę bochenek i wcześniej będę musiała kupić nowy. W rezultacie budżet się nie zepnie.

To był czas, gdy byłam chudsza, bo jadłam mniej, niż chciałam. Dzięki temu wiem też, że moje ciało nie pasuje do standardów BMI, bo nawet wtedy, z wagą 66 kilogramów, ciut wystawało poza normę.

Pamiętam przesiadkę na metrze Politechnika. W miejscu, gdzie teraz chyba jest punkt obsługi klienta, była cukiernia za dużą przeszkloną szybą. Często stałam tam przy

"[...]wystawie,

gdzie leżą rzeczy niedrogie

których ci kupić nie mogę"**

i marzyłam, co bym to sobie kupiła, gdybym mogła.

W pewien sposób to było łatwe, być w tak złej sytuacji finansowej, by nie musieć się wahać, czy wolno kupić pączka. Jasne, że nie wolno. Ale długofalowo ten ciężar niedosytu się odkładał. I teraz wrócił w hostelu za dwie dyszki w Medellín. Cieszę się, że mogę się temu miejscu w życiu przyjrzeć na nowo, z większym doświadczeniem i większym poczuciem sprawczości. Wybieram pamiętać radość ze znalezienia darmowych bananów. Krzątanie się przy zupie z surówką. Pakowanie do portfela pliku banknotów w kantorze. Zamiast przeżuwania w tę i nazad, czemu te bankomaty pobierają tak wysoką prowizję. I jak to było fajnie panie dzieju w tym Peru, gdzie Banco de la Nación nie pobierało prowizji. Kolejki zawsze do tych bankomatów były, ale, tak to powinni robić w każdym kraju, a nie jak tu, 25- 28 złotych...

Jutro się wymeldowuję po śniadaniu (resztka dyni z ryżem) i ruszam metrem na skraj miasta. Będą autostopy, niezależnie jak trudno mi się mości w ich niepewności i liczeniu na innych. Będą jakieś nocowania pod chmurką. I pytania, gdzie naładować komputer i znaleźć wifi na onlajny.

Jakoś to sobie oswoimy. I będę się w tym etapie podróży przyglądać tematowi zasobności. Z coraz to nowego miejsca. Chcę móc już puścić to, co było moim doświadczeniem. Oddać ojcu jego wieczne bycie w kredytach, to nie moje, tych jego lęków się tylko naobserwowałam w dzieciństwie. A sprawy odziedziczone po dawniejszych przodkach...proszę, to nie moje. Współodczuwam z tym, jak Wam się trudno żyło. Dziękuję, że wzięliście to na siebie i ja już nie muszę. Zapraszam zasobność w prostej formie- cieszenia się tym, co jest i takiego zarządzania, by to, co jest, starczało. Choć mam też kawałek, który chciałby się popławić w dobrobycie. I jemu się poprzyglądam.

*machka lub mate de cebada to napój z prażonej mąki jęczmiennej, który spotykałam na całym terytorium występowania ludów Quechua w Peru i Ekwadorze. W sumie taka nasza inka na wodzie. Andyjscy wieśniacy piją też mate de avena lub de quinua czyli... herbatkę/gorący napój z owsianki lub quinoa. Wszystkie te mączne napoje łączą w sobie pożywność i wsparcie emocjonalne gorącego kubka z parującym piciem. Jak się da, to jest to zasłodzone ogromną ilością cukru. Takie proste "cukier krzepi" ubogich ludzi.

**Jan Brzechwa, Ballada o małej księżniczce. ... A tytułowe dammsugare to najciekawiej wyglądające ciastko z cukierni w przejściu podziemnym, na które zawsze sobie popatrywałam z fascynacją

Moje ostatnie wpisy

zdjęcie

Zajrzyj do mnie

Przyroda, slow life, DIY, no waste, upcykling, babskie rolnictwo, permakultura, kiszonki, ekologia, dobre życie. Zapraszam.

Dojazd do gospodarstwa

Skontaktuj się jeśli chcesz przyjechać i kupić moje produkty.

Telefon (+48) 660-132-404
Adres: Parcele Łomskie 16 E 06-500 Mława, na skraju Mazowsza i Mazur

© 2021-2025 Chaszcze Gospodarstwo Permakulturowe. Strona zbudowana w Najszybsza.pl