Czuję na skórze łagodny zapach mydełka Heno de Pravia z Peru. Mydło starcza na długo. Pamiętam te trzy glineryniaki, co mi Stary Szaman kupił, gdy kończył mi sie napoczęty ogryzek z Polski. Mimo że szykował się do podróży do Ekwadoru, gdzie pomaga prowadzić retreaty mlodszemu koledze po fachu- wylot miał nazajutrz- zaszedł na targ w niedalekim miasteczku Yarinacocha, żebym nie musiała wybijać się z diety tylko po to, by dokupić mydło i świeczki. Mądrala, wiedział, jak trudno się mojemu umysłowi wyciszyć i jak te tłumy i gwar by mi namieszały. Przyniósł mi te mydełka wieczorem gdy przyszedł się pożegnać i zapewnić, że będzie nam trzymał przestrzeń także z odległości setek kilometrów. Maestro Sina jest mocarny, śpiewał dla mnie skuteczne ikarosy gdy przez pierwsze półtora miesiąca nie mogłam przychodzić na ceremonie (jak wspomniałam, wiedział, jak niespokojny miałam umysł w początkach diety i zadbał, żebym nie towarzyszyła ayahuaskowym wyskokom, czasem przecież burzliwym, innych kuracjuszy). Śpiewał więc dla mnie każdego wieczoru gdy siedziałam w swoim tambo i spalałam kolejną świeczkę do czytania lub gdy zasypiałam próbując medytować. Wiedziałam, że potrafi także śpiewać dla mnie z Ekwadoru. Co by to było bez tego wsparcia, gdy pod jego nieobecność pewne rzeczy w ośrodku zaczęły się źle dziać... Myśmy tam dali się ponieść nerwom i nawet rozważali szybką wyprowadzkę mimo zaczętych długofalowych procesów. Gadaliśmy długimi godzinami o sytuacji zamiast zachować wspierającą diety ciszę i izolację. Nie no, to wyjątkowa sytuacja, tłumaczyliśmy się nawzajem. Czuję, że bez tej opieki na odległość bylibyśmy w jeszcze większej rozsypce.
Gdy skończyłam ostatnie mydełko szamana, przez jakiś czas myłam się mydło-proszkiem do prania, bo w Peru, gdzie większość ludzi pierze w ręku, do szarego mydła dodają okruszki jak z proszku: kolorowe, pachnące, z enzymami i zmiękczaczami. Żeby się ta kobieta piorąca w potoku nie czuła gorsza od miastowej. Żeby się lepiej doprało. I żeby pachniało jak uprane. Szukając więc zwykłego szarego mydła, bo to zazwyczaj najbliższe zdrowemu eko wyborowi, przypadkiem kupiłam takie mydło. Dlatego w następne zainwestowałam- Heno de Pravia nie jest najtańsze, to stara hiszpańska firma eksportująca do Ameryki. Tego oczywiście w momencie zakupu nie wiedziałam. Wybrałam po prostu w dużym sklepie mydło dające największą szansę na uszanowanie mojej skóry.
Potem się szlajałam po miejscach takich jak dżungla u Briana, gdzie mydło nie było dopuszczonym do użytku luksusem. Chłopaki z Finca del Soul są radykalni, bardzo dużo rzeczy podpada im pod kategorię "disgusting Babylonian filth" czyli: my sobie bez tego radzimy, a jeśli ty nie, to przemyśl swoje poglądy, bo uważamy, że hodujesz na własnej piersi żmiję żarłocznego kapitalizmu. Szczucia fanatyzmem nie lubię. Ale nieużywanie mydła przez dwa miesiące jest naprawdę spoko. W większości przypadków skóra go nie potrzebuje (jeśli nie jest to w dużym mieście, gdzie dochodzi lepiący się do skóry smog). A te troszkę razów, gdy potrzebowałam coś zmydlić, używałam popiołu. Zaś gdy potrzebna była dezynfekcja (z odświeżeniem w pakiecie!), wystarczył szybki napar z liści trawy cytrynowej. Okołomiesiączkowo bardzo sobie wsparcie trawy cytrynowej ceniłam. Jeszcze taki tip DIY-owca kosmetycznego: skład popularny jako proszek do zębów, czyli soda, kaolinowa glinka i węgiel aktywny, nadają się do wmasowania w skórę głowy, gdy włosy zrobią się nieprzyjemnie tłuste. To jak rozszerzenie tych żartów, że kobitka ma całą półkę w łazience, a facet jeden żel: do włosów, twarzy i prania gaci. Podkręćmy stawkę: prawdziwy Bear Grylls myje zęby szamponem lub na odwrót.
Jednego nadal żałuję bardzo, choć tak ładnie się uczę nie patrzeć w tył: że pakując się w pośpiechu zapomniałam zabrać wielorazowej maszynki do golenia. Mam po dziadku, którego nie poznałam, metalowy korpus, w którym wymienia się tylko żyletki. Nie do zdarcia, a komfort używania podobny do jednorazówek. Golę głowę, tak jest mi najłatwiej, zwłaszcza w upale, zwłaszcza w podróży. Od czasu jednego ze spotkań z Ayahuaską zostawiam tylko na czubku pęk włosów, by mnie mógł mój duch opiekuńczy za te włosy wyciągnąć z opresji. Dziś też goliłam, stąd było długie posiedzenie pod prysznicem i wdychanie zapachu mydełka o mocy proustowskiej magdalenki. Założyłam też czerwoną koszulkę z Ogrodu Botanicznego UW, obiecując jej, że to już ostatni raz; że gdy się zbrudzi, wyrzucę ją na zasłużony odpoczynek. Ma już dziury pod pachami, a spłowiały materiał jest tak cienki, że nie warto cerować.
To jeszcze jeden rys długich podróży: masz ze sobą ograniczony zestaw rzeczy i używasz-zużywasz je do oporu. W stolicy Ekwadoru zostawiłam w miejscu, gdzie nocują bezdomniaki, zresztą spędzając tam jedną noc na równi z nimi, tylko parę krzaków dalej, moje górskie buciory. Kupiłam je w harcerskich jeszcze czasach. Przez lata służyły i jako turystyczne i, gdy nie miałam innych na sezon, jako zimowe. Ale już straciły zarówno resztki wodoodporności, jak przyczepność. Ostatni raz posłużyły gdy z Brianem i Kelsey ściągaliśmy ze wzgórza bambusowe drzewo mające posłużyć za rynnę na domu. Do tego lasu nawet bosonogi Brian zakłada klapki. A inni ludzie- buty o grubej podeszwie, bo młode pędy bambusa są cholernie cierniste.
Rzeczy to tylko rzeczy i podlegają takim samym cyklom przemiany życia-śmierci-życia, jak istoty, które nazywamy żywymi. Był taki wiersz Miłosza: Miłość to znaczy popatrzeć na siebie, tak jak się patrzy na obce nam rzeczy. Tak, że tak. Na jednym biegunie jest pozwolić rzeczom odchodzić, na drugim- nie widzieć siebie innym niż reszta bytów, czy to żywych czy nie, bo życie lub nieżycie są tylko dwoma rewersami tego samego kontinuum.
Dojazd do gospodarstwa
Skontaktuj się jeśli chcesz przyjechać i kupić moje produkty.
© 2021-2022 Chaszcze Gospodarstwo Permakulturowe. Strona zbudowana w Najszybsza.pl